Najgorsze dopiero przed nami

Dedykowane Demonowi

Patrzyłam na twarz znienawidzonego Wicjusza, który idąc w moją stronę podkręcał czarnego wąsa i śmiał się głośno. Już nie pierwszy raz się z nim spotykam. Ostatnim razem pokonał mnie, a razem ze mną moją drużynę. Tym razem nie dam mu dorwać się do portalu i nie spartolę roboty. Jestem przecież dowodzącym ekspedycji. Kiedy widziałam go ostatni raz, też nim byłam, ale nie wynaleziono jeszcze broni, która powstrzymałaby krwiożercze Znaki Wicjusza. Tak się składa, że dzisiaj mam ze sobą Znak, wynaleziony przez siebie, który powinien mu pogonić kota.

Znaki to układy rąk, które wykazują moc. Odpowiedni układ rąk plus odpowiednie słowo, lub słowa, mogą mieć miażdżące możliwości. Ja jestem znakmistrzem, inaczej mówiąc kompozytorem znaków - tworzę je. Taki talent jest bardzo rzadki, a jeszcze w połączeniu z talentem dowódczym, jest jak Święty Graal dla mojej organizacji. Dlatego też, jeśli już dostaję swoją drużynę, zawsze jestem incognito. Nie jest to zwykłe przebranie. Z pomocą silnej magii i zdobyczy technologii otrzymuję cielesną powłokę. Razem z nią nową tożsamość. Dzięki temu wrogowie szukają, na przykład, mocarnego, długowłosego blondyna po trzydziestce o nazwisku Robert Parlini, a tak naprawdę powinni szukać drobnej brunetki nazywanej Rutia Kimterstras.

Nie oznacza to jednak, że na rzecz każdej kolejnej misji zupełnie tracę ciało i tożsamość na rzecz nowej - gdy misja się kończy, wracam do swojego ciała i życia, zupełnie niezwiązanego z rozbijaniem się po Wszechświecie potężnymi statkami. Przyznaję jednak, że nowa tożsamość nie pozostaje zupełnie bez wpływu na mnie. Również ze względu na to od tego momentu będę pisać jako kapitan Robert Parlini. Wracam więc do wydarzeń tamtego feralnego dnia…

Niebieskawe ściany hangaru błyszczały złowrogo, jakby ktoś ulepił je ze szkła. Wicjusz szykował się do natarcia, a ja wiedziałem, że za sobą mam jeszcze porucznika Mira Kemerleg, który, sam o tym nie wiedząc, był zdany na moją skuteczność. Jeśli mój Znak nie zadziała, albo okaże się za słaby, utkniemy tu z Wicjuszem, który najpierw nas zabije w wymyślny sposób, a potem ulepi sobie portal z pomocą kluczy, które mamy w kieszeniach.

***

Toksycznie niebieski hangar to więzienie Wicjusza. Jego marzeniem jest dostać się na rodzinną planetę, by dokończyć dzieło zniszczenia, jakie rozpoczął kilka lat temu. Byliśmy zmuszeni stawić mu czoła, ponieważ strażnicy jego izolatki zraportowali wzrost mocy osadzonego, a co za tym idzie zapewne nowe pomysły na rozsadzenie więzienia wraz ze strażnikami. Należało Wicjusza osłabić. A czym lepiej, jeśli nie dobrą walką? Tak na początek, bo potem zostałby poddany “terapii”, która przede wszystkim składała się z tabletek kontrolujących.

Nasze klucze, natomiast, to standardowe wyposażenie członków mojej organizacji. Pozwalają lepić portale. Nie każdy może je posiadać, bo to jak jazda na sygnale po Wszechświecie. Tylko odpowiednie służby mają je na wyposażeniu.

***

Skupiłem całą swoją wolę. Podbiegłem do Wicjusza, który zaczynał jeden ze swoich niszczycielskich Znaków. Niestety mój Znak był jeszcze w wersji beta, zawierał więc w sobie ogromne ilości Znaków Pomniejszych, czyli gestów, jakie się na niego składały. Postarałem się jednak wykonać je wszystkie, zanim jeszcze dopadłem Wicjusza. Ostateczny gest (a więc prawą dłoń zawiniętą w pięść z wyprostowanymi palcami wskazującym i środkowym, przytkniętą do pięści drugiej dłoni) dotknął dłoni Wicjusza, który nie zdążył dokończyć swojego Znaku.

- Rozdzielenie! - ryknąłem.

Oczy Wicjusza wywinęły orła do środka czaszki. Energia mojego Znaku, który zetknął się z jego, odepchnęła go z impetem. Patrzyłem jak moja nemezis leci bezwładnie i pada na podłogę hangaru. Wicjusz stracił przytomność, a ja resztki wątpliwości - to jest ten moment, w którym razem z Mirem wycofujemy się na z góry ustalone pozycje.

Obróciłem się na pięcie i złapałem za kołnierz zdezorientowanego porucznika. Wyciągnąłem pospiesznie klucz wolną ręką i otworzyłem portal. Przerzuciłem przez niego Mira jak worek ziemniaków, a potem sam wskoczyłem. Najszybciej, jak potrafiłem, wykonałem swój Znak i przy słowie “rozdzielenie” dotknąłem portalu, który rozpadł się na drobiazgi.

Dysząc ciężko opadłem na fotel w naszej bazie, do której przeniósł nas portal. Mir nadal półleżał tam, gdzie upadł - przed portalem, z którego zostały jedynie drzazgi na podłodze. Wygląda na to, że swoim Znakiem zamroziłem plazmę portalu, która pękła i wyglądała teraz jak rozbite, skrzące się lustro.

Mir podniósł wzrok i powiódł go najpierw na mnie, potem na drzazgi z portalu, potem znów na mnie. Zbladł.

- Jak to, do cholery, zrobiłeś? - wycharczał.
- Jestem znakmistrzem, pamiętasz? - syknąłem. Miał szczęście, że przez ostatnie miesiące zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, bo inaczej za taką odzywkę dostałby parę okrążeń po statku.

Niestety wielu moich podwładnych czasem przerastały moje dziwaczne możliwości. Muszę przyznać, że nie było tak, że zupełnie ich nie rozumiałem - mnie też czasem przerażały. Przecież, tak naprawdę, nie miałem pojęcia jak dokładnie zadziała mój Znak…

- Ale… to nie jest ludzkie, to co udało cię się… - zaczął Mir, ale nagle półotwarta szczęka jakby utknęła mu w zawiasach. Zmarszczył brwi. Z taką miną wyglądał przezabawnie, chociaż musiałem przyznać, że nie szkodziło mu to bardzo na urodę. Był blady, ciemnooki i czarnowłosy. Żylasty. Swoje kudły zawsze trzymał w nieładzie. Na szczęście nie zamierzał ich zapuszczać (wtedy, chyba, dorobiłby się kołtuna). Sięgały mu zawsze nie dalej, niż do ucha.

W końcu domknął szczękę. Wstał powoli z podłogi i otrzepał kolana. Usiadł na fotelu naprzeciwko mnie. Spojrzał mi w oczy.

- My nawet nie wiemy z czego dokładnie składają się portale - powiedział. Miał rację - ich materia nie została jeszcze dokładnie zbadana. Wiedzieliśmy, jak ich używać, chociaż nie wiedzieliśmy do końca jak działają. Trochę jak z psychoanalizą. - A ty właśnie udowodniłeś, że można je zamrozić.
Kiwnąłem głową w odpowiedzi. 
- Ze względu na swoją spostrzegawczość, poruczniku, napiszecie mi raporcik o rozprawie z Wicjuszem i o tym portalu - stwierdziłem.
- To jeszcze nie wszystko! - Mir znacząco podniósł palec wskazujący. - Uratowałeś mi życie już trzeci raz w tym miesiącu - powiedział drżącym głosem.

Westchnąłem. Porucznik Kemerleg był świetnym researcherem, jego wiedza fizyczna i magiczna była imponująca. Na interwencjach bardzo się przydawała, jednak jego zdolności eskapistyczne pozostawiały wiele do życzenia. I nie było to kwestią braku treningu, tylko psychicznego ubytku - Mir w obliczu zagrożenia najczęściej zamieniał się w słup soli.

Głównodowodząca naszej organizacji, i moja bezpośrednia przełożona, Emeralda Wit po kilku raportach z misji zaproponowała mi innego porucznika. Po kilku miesiącach pracy z Mirem nie chciałem się zgodzić na taką zamianę. Po pierwsze, wystarczałem za nas obu, gdy dochodziło do momentu krytycznego, w którym pozostaje tylko ucieczka. Mir był mniejszy ode mnie, a moje ciało zostało napakowane górą mięśni. A takiego researchera nigdzie bym nie znalazł. Biorąc pod uwagę jak skutecznie obijałem się w akademii, jego wiedza i sprawność w jej zdobywaniu była nieodzowna.

Poza tym, jak do tej pory, tylko on wykazał się zrozumieniem w stosunku do moich zdolności. Pomagał mi okiełznywać moc tworzenia znaków podczas cotygodniowych ćwiczeń. Sam wpadł na pomysł takich zajęć, gdy pewnego pięknego dnia wysadziłem Znakiem lodówkę (a sięgałem tylko po jogurt… palce niefortunnie mi się zagięły). Nikt, oczywiście, nie mógł o nich wiedzieć. Przecież to ja byłem dowodzącym. Co z tego, że to Mir miał wszystkie tytuły naukowe, jakie można sobie wymarzyć, i dlatego był w stanie mi pomóc - przy takiej hierarchii, w jakiej musieliśmy funkcjonować podczas misji, było to jak mezalians.

Był jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałem pozbywać się Mira… Ale do niego nie chciałem przyznać się nawet przed samym sobą. Miałem wrażenie, że powoli się w nim zakochuję. A przecież nie mogłem nagle odsłonić przed nim mojej prawdziwej tożsamości, tylko po to, żeby go poderwać. Po napisaniu tych słów, miałem ochotę się puknąć w głowę. Może rzeczywiście posłużyłaby mi zmiana porucznika, żeby nic mnie rozpraszało… Tym bardziej, że jeżeli on zacznie się czegoś domyślać, mogę mieć nie lada kłopoty. Postęp społeczny postępem społecznym, ale w organizacjach militarnych bycie gejem to nadal jak bycie trędowatym.

- Robert, to nie jest żart. Ja nie wiem… ja nie wiem czy nie powinienem zrezygnować - wyznanie Mira wyrwało mnie z przemyśleń. - Jestem dla nas zagrożeniem, przez moje nieudacznictwo. Potrzebujesz lepszego partnera na interwencje… - głos mu się załamał.

Patrzyłem na niego w ciszy. Na jego rysy, które delikatnie przywodziły na myśl Azjatów. Widziałem, że w jego oczach czai się desperacja.

- Jeżeli się zwolnisz, Mir, zostaniesz zdegradowany i najprawdopodobniej wylądujesz przed biurkiem ze stosem miałkich dokumentów. Do końca życia - powiedziałem zimno.
- Nie mogę pozwolić na to, żeby coś ci się stało - wysyczał Mir przez zaciśnięte zęby.
- Co? - zmarszczyłem brwi.
- Trzeba chronić dowódcę! - podniósł głos Mir i wlepił we mnie przenikliwe spojrzenie.

Uśmiechnąłem się kpiąco. Jasne, to fragment katechizmu adeptów naszej organizacji. Najprawdopodobniej jednak Mir się przestraszył i uznał, że zginie, jeśli nie wyląduje na powrót za biurkiem. I, niestety, w tym momencie jego nastawienie powodowało, że niebezpiecznie byłoby go zatrzymywać. Jeżeli w swojej panice dbałby tylko o siebie, naprawdę coś mogłoby mi się stać.

- Złóż więc rezygnację - rzuciłem, nie patrząc mu w oczy. - Dzisiaj wieczorem ma być na moim biurku, razem z raportami - podniosłem się z fotela i ruszyłem do swojej kabiny.

Wsłuchiwałem się w miarowy stukot podbitych metalem butów, które przemierzały korytarz w przeciwległą stronę. To Mir szedł do siebie. Zamknąłem drzwi i miałem ochotę się rozpłakać. Już sam nie wiedziałem dlaczego. Położyłem się i właściwie natychmiast zasnąłem. Wtedy wydawało mi się, że to najgorszy moment podczas tej misji. Nie wiedziałem jednak, że ten ma dopiero nastąpić.

Obudziłem się tuż przed dwudziestą. Poszedłem do łazienki i obmyłem twarz. Spojrzałem w lustro. Kwadratowy ryj, głęboko osadzone piwne oczy i długie blond włosy. Wyglądałem jak bohater jakiejś kreskówki. Westchnąłem. Zawsze to głównodowodząca projektowała moje kolejne ciała i najczęściej jej natchnienie pochodziło z filmów, seriali, albo książek. I tak oto tworzyła kolejnych bohaterów obojga płci, których zdjęcia wieszałem sobie potem w swoim domu. Miałem już całą kolekcję. A pośród zaszczytów i ujęć w otoczeniu przyjaciół, żadne nie przedstawiało Rutii… Za swoją anonimowość płaciłem ogromną cenę.

Powlokłem się do gabinetu. Na szczęście ten statek był na tyle przestronny, że nie musiałem mieć gabinetu łączonego z sypialnią.
Mir już tam na mnie czekał. Kiedy opadłem ciężko w fotelu, zamaszystym krokiem podszedł do dźwiękoszczelnych drzwi i je zatrzasnął. Uniosłem brwi.

- Nie chcesz, żeby koledzy usłyszeli, że rezygnujesz? - zakpiłem.
- Nic nie rozumiesz, buraku! - krzyknął Mir, a we mnie krew się zagotowała. Moje mięśnie, jakby nagle nie pamiętając zmęczenia, poderwały mnie na równe nogi. Już miałem wysunąć porucznikowi z prawego sierpowego, ale ten był szybszy. Uniknął ciosu, doskoczył do mnie i… przywarł ustami do moich ust. Odepchnąłem go tak, że poleciał na podłogę.
- Co jest, do chuja?! - ryknąłem, czując jak twarz nabiega mi krwią.
Mir podniósł się z podłogi, rozcierając potylicę.
- Teraz, kiedy już wiesz, na pewno ucieszysz się z mojej degradacji - powiedział szybko. - Nie mogłem już znieść tego napięcia. Jeśli taka twoja wola, możesz na mnie donieść. Bycie pedałem, co prawda, oficjalnie nie podchodzi pod żaden paragraf, ale po donosie może nawet na ciepłą posadkę przy biurku się nie załapię…

Gapiłem się na niego z otwartymi ustami. No i co teraz? Przyznać się do rodzącego się uczucia? Może jeszcze do tożsamości? Co robić…

Wyprostowałem się, poprawiłem poły munduru i spojrzałem na Mira, który garbił się żałośnie z opuszczoną głową.
- Nie będę na ciebie donosić - powiedziałem drżącym jeszcze z emocji głosem. - Połóż swoją rezygnację na stole i wypierdalaj.
Mir posłuchał. Powlókł się do biurka, położył na nim papiery i ruszył w stronę wyjścia.

I nagle coś mnie trzepnęło. Nie wiem, co to było dokładnie. Czy sensacje w okolicach krocza, czy nagły odruch desperacji. Nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Pozwolić mu wyjść. Zanim jeszcze sięgnął klamki, złapałem go za koszulę, odwróciłem przodem do siebie i przyparłem do ściany. Mir patrzył na mnie, przerażony, i swoim zwyczajem zamienił się w słup soli. Zapewne myślał, że chociaż donos mu odpuściłem, to wpierdolu już nie.

Patrzyłem przez chwilę w jego oczy, jak kot, który pod długim pościgu wreszcie złapał mysz, ale nie wie, co z nią zrobić. Mir nie zobaczył nienawiści w moich oczach i wyraz jego twarzy z przerażonego, powoli przekształcił się w zaskoczony.

- Wszystko dobrze, Robercie? - odchrząknął.

I wtedy go pocałowałem. Głęboko, językiem niemal sięgając gardła. Mir westchnął i objął mnie mocno. Jedną z dłoni zatopił w moich włosach. Chwilę tak trwaliśmy w swoich objęciach, co rusz któryś z nas wzdychał cicho i namiętnie. W końcu oderwałem się od pocałunku i popatrzyłem mu w oczy. Błyszczały jak gwiazdy.
- Nie wiedziałem - szepnął.
- Ja też nie - wychrypiałem.

Czułem jak sensacje w okolicach krocza przybierają na sile. Wydawało mi się, że nie jestem w tym osamotniony. Nagle jednak, przez mój wzburzony testosteron, przedarła się trzeźwa myśl: “A co, jeśli ktoś się dowie? I tak nie będziemy mogli ze sobą współpracować. Co dopiero mówić o jakiejś formie związku - nie mogę mu pokazać Rutii, prawda? A po drugie….”.

- Czy ty… jesteś bi? - zapytałem.
Mir zamrugał.
- Nie, dlaczego pytasz? - spytał zdezorientowany. 
I wtedy moje tamy puściły. Nadal trzymając dłoń przy jego szyi, zgarbiłem się pod wpływem zimnego lodowca, który zamieszkał w moim żołądku. Zapłakałem bezgłośnie. Powoli przykucnąłem, a Mir razem ze mną. Łzy wylewały się ze mnie jak potok. Było mi przez to wstyd, tak bardzo wstyd.

- Robercie - szepnął Mir, tuląc mnie do siebie jak dziecko. - Co się dzieje? Powiedziałem coś nie tak?
Ha, żeby tylko wiedział, jak bardzo nie tak. Mir zakochał się w Robercie, nie w Rutii, ale to Rutia kochała Mira. A Robert, tak naprawdę, nie istniał.
- Nie, nie - wyrzuciłem z siebie. - Po prostu… nie wiem co dalej.
Mir oparł swój spiczasty podbródek na moim ramieniu i zamyślił się. Nagle poderwał głowę.

- Słuchaj, przecież został nam tutaj już tylko tydzień, i to bez misji, chyba, że alarmowo, nie? Kolejna instancja nie jest dla nas obowiązkowa. Moglibyśmy zrezygnować. Ja uczyłbym na uniwersytecie, a ty mógłbyś w akademii wychowania fizycznego…
- Organizacja i misje to moje życie - przerwałem mu.
Mir zamilkł. Złapał mnie delikatnie za podbródek i uniósł go. Pocałował mnie.
- W takim razie odejdę. A jeżeli kiedyś zechcesz się do mnie przyłączyć… - głos mu się załamał. Uśmiechnął się, pomimo drżących ust.
- Tak też jest nie tak, jak trzeba - jęknąłem, obejmując jego twarz dłońmi.
Mir westchnął i przez chwilę patrzył w sufit. Potem spojrzał na mnie i wiedziałem, że coś postanowił. W jego oczach błysnęły nagle wesołe iskierki.
- To może chociaż teraz, zamiast jojczyć nad naszym marnym losem, sprawimy, że ten wieczór stanie się godny zapamiętania? - spytał, oblizując wargi.

Poczułem, jak moje spięte mięśnie się rozluźniają. Mir rzucił się na mnie, a ja dałem się całować po twarzy i szyi. Usiadł na mnie okrakiem i zaczął rozpinać mój mundur, a potem koszulę. Trwałem tak w drżącym oczekiwaniu, gdy on uwalniał mnie z kolejnych warstwy odzieży. Kiedy wreszcie dorwał się do mojej opalonej piersi, przez chwilę wodził po niej dłońmi. Nagle zgiął się w pół i dłonie zastąpił język. Kiedy dotarł do okolic sutków, westchnąłem cicho. Podczas gdy jego język drażnił jeden z moich sutków, dłoń powędrowała do zapięcia paska. Nie odpinając go, trochę uchylił moje spodnie i wsadził w tę szparę język. Jęknąłem.

Nagle odezwał się interkom: “Panie dowódco, kapral Amitern wykazuje oznaki zatrucia metelapozniną. Jest w zachodnim skrzydle”.

Ze złości trzasnąłem głową o podłogę. Mir oderwał głowę od mojego podbrzusza.
- Musimy tam pójść - powiedział niechętnie.
Wiedziałem o tym. Mir był potrzebny, bo wiedział jakie antidotum podać. Ja byłem potrzebny, bo według nowych wytycznych musiałem prowadzić nadzór nad użyciem apteczki.

Wstaliśmy. Zacząłem zapinać koszulę, a Mir zdążył jeszcze polizać moją klatkę piersiową. Odpowiedziałem agresywnym pocałunkiem. 
- To może jutro? - zaproponował nieśmiało.
Kiwnąłem głową.

***

Okazało się, że Teris, który zgłosił zatrucie, leciał w kulki. Nie wiem, jak zdał kurs pierwszej pomocy na akademii. Amitern miał po prostu niestrawności. Na tę nowinę, którą obwieścił Mir, zareagowałem może zbyt mocno. Byłem jednak wściekły. Naprawdę rzadko trafiają mi się chwile szczęścia, a tu taki…

Rozeszliśmy się do swoich kabin. Ruszyłem w stronę swojej, dysząc z furii. Zatrzasnąłem drzwi z hukiem. I może ta furia, a może powoli dające o sobie znać “sine jaja”, jak to ładnie określają Amerykanie, spowodowały, że nie poszedłem tak po prostu do łazienki, samotnie się zabawić. Postanowiłem otworzyć portal, jednakże bez pomocy klucza, którego użycia były rejestrowane. Był to pomysł ryzykowny, bo jedyne przypadki otwierania portalu bez klucza pojawiały się w mitach. Ja jednak pamiętałem, jak jeszcze w nastoletniości udawała mi się ta sztuka. Chociaż nic mi nie urwało podczas przenoszenia się tymi nierejestrowanymi portalami, Emeralda nie chciała słyszeć o ich użyciu. Jak łatwo się domyślić - bo były nierejestrowane. I wolała, żeby świadomość społeczna, w której otwieranie portalu bez klucza kończy się wywróceniem wnętrzności na lewą stronę, zachowała status quo.

Portal otworzyłem bez zbędnych trudności. Wszedłem przez niego do pokoju zaskoczonego Mira, który czytał książkę na swojej koi. Był tylko w bokserkach i widok jego gołej klaty podziałał na mnie jak czerwona płachta na byka. Zamknąłem portal i bez słowa ruszyłem ku Mirowi. Tym razem to ja usiadłem na nim.

- Portal bez klucza? - wytrzeszczył na mnie oczy. A potem wrócił do rzeczywistości. - A jeśli ktoś nas usłyszy? - dodał trwożnie.
- Nie usłyszy - warknąłem i wykonałem gest, który miał w założeniu wyciszyć ściany. To był taki improwizowany Znak, ale chyba podziałał.

Pocałowałem go mocno i jednocześnie zacząłem się rozbierać. Szło mi to trochę opornie i Mir postanowił mi pomóc. Uklękliśmy naprzeciwko siebie na koi. Zrzuciłem z siebie mundur i koszulę, a spodnie wraz z bokserkami też zaraz pofrunęły na podłogę. Mir sięgnął po moją męskość. Chwilę ją masował, aż się wyprężyła, o ile to było możliwe jeszcze bardziej. Wziął ją do ust i poczułem, że wsiadam do windy do nieba. Za chwilę jednak, złośliwiec jeden, wypuścił mojego penisa z ust.

- Mam coś dla nas - mruknął i wolną ręką zdjął butelkę lubrykantu z półki obok koi.
Zachichotałem i chwyciłem butelkę. Przewróciłem Mira na plecy i założyłem jego nogi na swoje barki. Polizałem dłoń, chwyciłem jego penisa i z przyjemnością pomogłem mu urosnąć. Mir przymknął oczy i wzdychał, gdy mocniej pociągałem. Po chwili puściłem go i umoczyłem palce w lubrykancie. Delikatnie wsunąłem je w rowek Mira, aż sięgnąłem dziurki. Zacząłem masować mu okolice zwieracza. Porucznik przygryzł wargi, a jego policzki nabrały intensywnie różowej barwy. Przeniósł dłonią trochę lubrykantu ze swoich pośladków na dłoń. Chwycił się za penisa i zaczął się masturbować.

Kiedy to zobaczyłem, myślałem, że eksploduję. Szybko natarłem się żelem i wsadziłem mu palec do dziurki. Najpierw jeden, Mir westchnął wtedy głęboko. Potem dwa, trzy… Porucznik wyprężył się apetycznie. W końcu w niego wszedłem. Mir jęknął przeciągle. Chwyciłem go za biodra i przyciągałem ku sobie, miarowo pchając. Po chwili usłyszałem, jak z moich ust dobywa się soczysty jęk. Miałem poczucie, jakby wszystko działo się obok. Ja byłem tylko podbrzuszem, pchającymi biodrami…

Pierwszy doszedł Mir, niemal bezgłośnie. Nasienie wytrysnęło z niego i umazało mu klatkę piersiową. Chwilę po tym przeszedł mnie silny dreszcz i poczułem, jak napełniam Mira. Chwilę po wytrysku zostałem jeszcze w nim, by rozkoszować się ciepłym wnętrzem. Obaj dyszeliśmy ciężko i lepiliśmy się od potu. Spojrzałem na niego, a on odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się. Tak ciepło, jak jeszcze chyba nigdy nie widziałem, żeby ktoś się do mnie uśmiechnął.

Wyszedłem z niego, a on zatchnął się i napiął mięśnie na moment. Przejechałem językiem po jego klatce piersiowej, zbierając lepką substancję. A potem położyłem się na nim i pocałowałem głęboko. Przewrócił mnie na bok, nadal całując. Oderwaliśmy się od siebie po chwili. On trzymał rękę pod moją głową, a ja gładziłem go po policzku, ramieniu, potem piersi. W końcu moja dłoń chwyciła jego. Leżeliśmy tak chwilę, w ciszy ciesząc się rozkoszą, jaką sobie daliśmy. Przymknąłem oczy.

- Robert… - szepnął Mir.
- Słucham - mruknąłem.
- Mogę do ciebie mówić per “kochanie”?
Parsknąłem śmiechem.
- Tylko może nie przy chłopakach, co?
Zachichotaliśmy jak uczniaki.

Otworzyłem oczy i przyjrzałem się twarzy Mira. Jej drobnym niedoskonałościom, które widać było z tak bliska. Lekko skośnym oczom, płaskiemu nosowi i pełnym ustom. Niesfornej, seksownej czuprynie. Czułem, jak topię się w uczuciu, którego tak długo się wystrzegałem. Gdzieś z oddali próbował dobić się niepokój, ale nie wpuściłem go. Ten jeden raz, tak po prostu, chciałem czuć się dobrze.

Mir uśmiechnął się łobuzersko, a ja wtuliłem się w jego pierś. Objął mnie delikatnie. A potem zasnęliśmy, czując wzajemnie swoje ciepło.

***

Obudził nas ryk alarmu. Podskoczyliśmy jak oparzeni. Wyrżnąłem głową w półkę nad koją i zakląłem soczyście.
- O nie, misja awaryjna - jęknął Mir. Chciał chyba coś jeszcze dodać do swoich narzekań, ale zamknąłem mu usta pocałunkiem.
- Do zobaczenia na mostku, kochanie - mruknąłem i w pośpiechu otworzyłem portal do swojej kabiny.

***

Tym razem nie miałem na misji tyle szczęścia, co zwykle. A właściwie, to Mir nie miał. Kiedy jeden z Tormów rzucił się na niego z zatrutą maczetą, zamarł w półkroku. Był już bliski odkrycia gniazda po śladach i to nie spodobało się tubylcom. Szkoda, że Tormowie byli tak oporni do współpracy z innymi rasami. Ich ptasie dzioby i jaszczurze ciała jeżyły się na sam widok ludzi. A my, de facto, chcieliśmy im pomóc - dostaliśmy cynk, że w gnieździe Tormów znajdują się podrzucone jaja Kermetekli. To, co z nich wychodzi, jest zabójcze dla wszystkich ras w promieniu kilku lat świetlnych.

Kiedy Mir zamarł, ja rzuciłem się na ratunek. Niestety, Torm miał lepszy refleks, niż Wicjusz. Udziabał mnie potężnie. Właściwie to przeorał plecy. Pamiętałem tylko jak trucizna żywym ogniem spływa mi po plecach w kierunku kończyn. I swój zwierzęcy ryk bólu też pamiętam. Potem już tylko ciemność.

***

Obudziłem się w szpitalu. Prawie nie czułem swojego ciała. Nade mną pochylała się pielęgniarka. Kiedy zobaczyła, że otwieram oczy, ruszyła świńskim truchtem do drzwi.
- Pani Termosińska, pani Termosińska, pani syn się wybudził!!! - wrzasnęła.

Do sali weszła Emeralda Wit z nieodgadnionym wyrazem twarzy. 
- Ile tu leżę? - wychrypiałem.
- Trzy dni - powiedziała zimno, usadawiając się na krześle.
- O w mordę… - jęknąłem. - A moja załoga? Misja?
- Misję udało się dokończyć, bo na szczęście oprócz Mira miałeś jeszcze innych członków załogi - Emeralda uśmiechnęła się kwaśno. - A Mir żyje, ma się dobrze. Pomścił cię, tego możesz być pewna.

Odwróciłem głowę do okna. Widać było tylko lekką mżawkę biorącą w posiadanie szybę.

- Masz też… gościa - dodała Emeralda.
- Co? - czknąłem.
- Gdyby nie obowiązki przy załodze, Mir spędziłby te trzy dni pod drzwiami twojej sali. Jednak, jako twoja “matka”, obiecałam mu, że dam mu znać, kiedy się wybudzisz.
Przełknąłem głośno ślinę. Czy głównodowodząca się domyśliła?
- Posłuchaj mnie. Przykro mi odzierać cię z twojego małego szczęścia, ale jesteś potrzebna organizacji. Poza tym, uwodząc Mira w ciele Roberta, oszukujesz siebie i jego.
Emeralda wygładziła moją kołdrę, ale czułem się jakby wbiła mi kilka sztyletów w co bardziej wrażliwe części ciała. Poczułem, jak łza wzbiera i wypływa poza moje powieki.
- Mam jednak skuteczne rozwiązanie dla ciebie, moja droga Rutio - dodała Emeralda, przymykając swoje pomarszczone powieki. Musiałem przyznać, że podszywając się pod moją matkę, wybrała bardzo łagodne i ciepłe oblicze. - Trucizna w twoim ciele cię nie zabije, ale zabije ciało Roberta. Byłoby możliwe uratowanie ciała, ale Mir o tym nie wie. Dzisiaj będziesz musiała się z nim pożegnać. Gdy wrócisz do pełni sił, wrócisz do swoich obowiązków. A Mir przeżyje utratę ukochanego, ale chyba lepsze to, niż ból, który nigdy się nie skończy…?

W tym ostatnim zdaniu kryło się wiele. Krył się mój ból, jakim zapewne obarczyłbym Mira. Ból Mira, który być może po latach dowiedziałby się prawdy. Nasz wspólny ból, gdy w imię zakochania musielibyśmy porzucić to, co kochamy robić.

- Zrobię to - wychrypiałem.

Emeralda podniosła się ciężko z krzesła.

- Jestem z ciebie dumna, Rutio - powiedziała, obróciła się na pięcie i wyszła.

Otarłem łzy, które się nazbierały, a do sali wszedł Mir. Widząc mnie w tak marnej kondycji, niemal łamiąc nogi, podbiegł do mojego łóżka.

- Och, żyjesz, jak to dobrze, jak dobrze - przytulił się do mnie. Chwilę trwałem w jego objęciach, aż w końcu wyrzuciłem to z siebie.
- Już niedługo - jęknąłem.
- Co?! - Mir oderwał się ode mnie jak oparzony.
- Zostało mi kilka godzin - załkałem. Nie musiałem grać swojego smutku. Robert Parlini naprawdę umierał. I naprawdę już nigdy miałem nie zobaczyć Mira. Albo i zobaczyć, ale nie móc się do niego zbliżyć. Chyba już lepiej byłoby naprawdę umrzeć i przenieść się do lepszego świata.
Mir zatoczył się i opadł na jedno kolano. Oddychał ciężko.
- Zostanę z tobą do końca - wychrypiał.

Było to możliwe. W pewnym momencie po prostu nastąpi transfer mojego jestestwa do mojego ciała. Robert rzeczywiście będzie pusty, będzie martwy. Niestety, nie da się uruchomić transferu, gdy ciało jest poważnie ranne - wtedy chwyta się duszy silniej, niż zwykle, i trudno jest nią z niego wyrwać. Wtedy trzeba poczekać do samego końca. Zwykle przyspiesza się proces, ale Emeralda najwyraźniej postanowiła podarować mi kilka godzin.

Nie mówiliśmy nic. Mir położył się w moich łóżku i trwaliśmy tak w objęciach. Gładził mnie po twarzy, co jakiś czas delikatnie całował. Drzemaliśmy chwilę. Kiedy poczułem, że to już ten moment, że za chwilę nastąpi transfer, potrząsnęłam nim delikatnie.

- Tak, kochanie? - mruknął zaspany Mir.
- Proszę, pożegnaj się ze mną…

Mir zawył, tak jak ja zawyłem, gdy ugodziła mnie tormiańska zatruta maczeta. Ścisnąłem jego dłoń, by po chwili rozluźnić uścisk - gdy opuszczałam już ciało Roberta.

***

Gdy obudziłam się w w kapsule w moim mieszkaniu, wypadłam z niej i bijąc pięściami w podłogę, rozpaczałam. Emeralda, już w swoim klasycznym ciele - kobiety w średnim wieku o toksycznie zielonych oczach i w przylizanym koku, chwyciła mnie za ramiona. A ja nadal krzyczałam. Krzyk bólu i buntu trwał nieprzerwanie, a ona mnie tuliła. Jak dziecko.

***

Kilka lat później otrzymałam kolejną ze swoich misji. Nie zapomniałam o Mirze - po prostu ból nieco zelżał. Tym razem moja misja miała się odbyć w sferze planety Letni. Przyjemny, ciepły klimat, nietrudne zadanie, wymagające bardziej roboty papierkowej, niż interwencyjnej. Zupełnie rozluźniona, przybrałam ciało smukłego Latynosa. Tym razem moje nazwisko brzmiało Kerr Mamba. Dość zabawne, moim zdaniem, ale skoro Emeralda tak je wymyśliła, ja nie miałam nic do gadania.

Pierwszego dnia, rankiem, przywitałem się z załogą. Wielu dowódców pomijało ten, moim zdaniem, ważny punkt, od razu przechodząc do oficjalnego apelu. Wszedłem do sali i… zamarłem. Pośród rekrutów stał nie kto inny, jak Mir. Serce zabiło mi szybciej, emocje zaczęły się kotłować. Nie pozwoliłem sobie jednak na, chociażby, drganie powieki. Byłem radosny, wściekły i w strachu. Wściekły, bo ktoś dopuścił do tego, żeby Mir tutaj był. W strachu, bo bałem się, że mnie rozpozna. Teoretycznie jest to niemożliwe… Na pewno jest to niemożliwe - uspakajałem się w myślach. “Tak jak otwieranie portali bez klucza?”, zachichotał jakiś chochlik w mojej głowie.

Otrząsnąłem się jednak i wyszedłem na środek sali, żeby zacząć przemówienie. Mir, tak jak reszta, słuchał mnie z uprzejmym zainteresowaniem. Nagle jednak coś zmieniło się w jego twarzy. Gdy zrobiłem pauzę w swojej przemowie, Mir podszedł do mnie.

- To ty? - zapytał teatralnym szeptem.
Spojrzałem na niego zaskoczony, nie wiedząc co powiedzieć.
- Mój Boże, to ty, Robercie Parlini… Udało im się przenieść twój umysł do nowego ciała?! - zawołał Mir, a jego oczy przybrały kształt kół młyńskich.

Na takie insynuacje, reszta załogi się rozskrzeczała. Robert Parlini, ten słynny dowódca, zmartwychwstał? No, to dopiero afera!

- Cisza! - ryknąłem. - Czego ty się nałykałeś, szeregowy?!
- J…jestem porucznikiem - jęknął Mir, cofając się o krok.
- No to jeszcze lepiej! Plotkarz na takim stanowisku?! Natychmiast do szeregu i spokój!
Cisza zaległa jak makiem zasiał.
- Do kabin. A ty, poruczniku, masz dwadzieścia okrążeń - wycedziłem.

Mir popatrzył na mnie nienawistnie, ale wykonał rozkaz, tak samo jako reszta. Kiedy zostałem sam w sali, czułem, jakby stalowe obręcze zaciskały się na moim sercu. Wykonałem kilka głębokich oddechów i poszedłem do siebie.

Cały dzień dręczyła mnie ta sytuacja. Jej rozwiązanie wydawało się proste - poprosić o przeniesienie Mira. Kiedy jednak zobaczyłem go po tylu latach, poczułem, że tak naprawdę nigdy nie przestałem żywić do niego ciepłych uczuć… może nawet za ciepłych. W końcu, późnym wieczorem, uznałem, że należy się mu prawda. On przecież nie jest niczemu winny.

Odczekałem, aż załoga pochowa się po kabinach i niemal bezgłośnie przedostałem się do kabiny Mira. Otworzył mi, zawinięty w szlafrok. Na mój widok, wyprężył się jak struna i zasalutował. Odpowiedziałem mu luźnym gestem. Potem wpuścił mnie do środka.

- Chciałem przeprosić za swoje zachowanie, sir! - wyrecytował. 
Spojrzałem na niego, zmęczony.
- Daj spokój, Mir - opadłem ciężko na koję. - Dobre masz oko. Tylko co ci odbiło, żeby tak przy wszystkich?
Mir rozdziawił gębę.
- Więc miałem rację? - wyszeptał. Przylgnął do mnie zaraz. - Przepraszam, że tak przy wszystkich, ale nie mogłem wprost uwierzyć… Opowiadaj, jak to się udało? Dlaczego ja nic nie wiedziałem? - wbił we mnie oskarżycielskie spojrzenie.
- Wszystko ci opowiem, Mir - powiedziałem, patrząc na niego. - Ale nie będzie to przyjemne. I nie będziesz mógł się podzielić tą historią z nikim - uniosłem brwi.

Mir odsunął się ode mnie i spojrzał podejrzliwie. Jego twarz spoważniała. Czuł, że czeka do odkrycie jakiejś paskudnej tajemnicy.
- W porządku - chrząknął.

Otworzyłem portal do swojego mieszkania. Kapsuła do zamiany ciał stała akurat na wprost naszego wejścia. Mir zatchnął się i podszedł do niej. Dobrze wiedział, do czego służy. Oglądał ją jednak tylko w tajnych archiwach, i to na obrazkach, podpisaną jako nieudany eksperyment. W środku znajdowało się moje prawdziwe ciało. Rutia, drobna brunetka.

Porucznik osunął się na podłogę przy kapsule. Zrozumiał wszystko. Podeszłam do niego i położyłam mu dłoń na ramieniu.
- Mirze, nie będziesz mógł nikomu o tym powiedzieć. Jeśli powiesz, wymażą ci pamięć. Nie zabiją tylko dlatego, że ja na to nie pozwolę - powiedziałam cicho.
Mir odwrócił głowę. W jego oczach tańczyły łzy.

- Błagam, wybacz mi - poprosiłam i głos mi się załamał.
- Jak ty musiałaś cierpieć - szepnął.
Objęliśmy się w ciszy.

***

Poprosiłam o przeniesienie Mira, w związku z bliskim rozpoznaniem. Palant, który pozwolił, żeby ten konkretny porucznik znalazł się w mojej załodze, ostro za to beknął. A ja… cóż, pozostało mi się skupić na kolejnych misjach. Mam nadzieję, że Mir ma się lepiej ode mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz